czwartek, 19 września 2013

O swobodzie panującej na uczelni

Proszę Was, nie uznajcie mnie za malkontenta. Naprawdę nie lubię narzekać na to, co mnie otacza, ale czasami brakuje słów, by opisać to, co się dzieje. Jestem pewna, że nie tylko u mnie na uczelni dzieją się nieprawdopodobne rzeczy (czymże byłby okres studiowania bez walk o przetrwanie oraz wylewanego potu i łez), jednak muszę dorzucić swoje trzy grosze.

Kilkukrotnie musiałam załatwić coś w dziekanacie. A to zgubiłam legitymację i nie wiedziałam, na jakie konto wpłacać pieniądze, a to akurat miałam jakieś inne ważne pytanie lub po prostu zwracałam się z jakąś błahostką, o którą jednak wolałam spytać. Panie w dziekanacie naprawdę mam przemiłe, musiałabym skłamać, mówiąc, że wpasowują się w stereotyp uczelnianej szantrapy. Nikt nie jest jednak pozbawiony wad. Panie te, pomimo wielkiej chęci niesienia pomocy, nie odpisują na maile. Mamy system uczelniany  ehms (intenetowy dziekanat) i z niego powinniśmy kontaktować się z tym dziekanatem prawdziwym. To nie działa. Naprawdę, zdecydowanie lepszym pomysłem jest wycieczka na uczelnię i rozwiązanie problemu face to face.
Nie myślcie sobie, że tylko dziekanat milczy. Milczą także wykładowcy. Oprócz swoich prywatnych maili, które czasem nam podają, mają także maile służbowe. Cyrk zaczyna się, gdy chcemy wpaść na konsultację, dowiedzieć się o przyczynie niezaliczonego kolokwium lub o czymkolwiek innym (co oczywiście nie cierpi zwłoki). Mamy na wydziale pewnego pana doktora, który nie tylko nie odpisał mi kiedyś na maila (dotyczącego konsultacji). On odczytał tego maila przy mnie, mówiąc "o, faktycznie pani pisała". A gdy chciałam poznać jakąś konkretną odpowiedź na moje pytanie, dostałam taką w stylu "bo tak postanowiłem". Czułam, że ten typ tak ma i że mogą być problemy. Nie myliłam się. Miesiąc czekałam na odpowiedź w sprawie wyznaczenia poprawki, a dostałam ją na 4 dni przed planowanym terminem. Na wyniki oczywiście też się doczekać nie mogę, bo w systemie ich nie ma, a na maila pan znów nie odpisuje. Naprawdę aż chce się spytać: "Po co panu ten mail? Za co panu płacą?". Żeby było śmieszniej, w sprawie wyniku poprawki napisałam do pani prowadzącej przedmiot i też nie otrzymałam odpowiedzi. Chyba będę musiała wybrać się na wydział...
Plan zajęć regulaminowo powinien się pojawić na stronie wydziałowej nie później niż na 2 tygodnie przed rozpoczęciem roku akademickiego. Plan mieliśmy otrzymać NA PEWNO 10 września, NA PEWNO 13, 17, no 18 do godziny 16 to już na sto procent. Po interwencji koleżanki, że tak się nie robi, plan dostaliśmy 18 września wieczorem.
Nie lubię także takich wykładowców, którzy mają studentów za idiotów i za istoty, które nie potrafią samodzielnie myśleć. Wykładowcy (zwłaszcza płci męskiej), którzy sugerują studentkom rzeczy nieprzyzwoite również nie są zbyt przyjaźnie odbierani.
Co jakiś czas mam wrażenie, że coś tu szwankuje, nie działa tak, jak powinno i że jesteśmy, delikatnie mówiąc, lekceważeni. Jakie nieprzyjemne sytuacje dzieją się w Waszych szkołach/ uczelniach?



piątek, 6 września 2013

Miasto predyspozycji i wszystkiego

Pierwszy odcinek kultowego już serialu "Miłość na bogato" jakoś przeoczyłam. Link do niego wysłała mi koleżanka, bo uznała, że wręcz muszę to zobaczyć. Na drugi czekałam już z zapartym tchem, zniecierpliwieniem i gonitwą myśli - czego tym razem napiją się bohaterowie oraz jak spędzą swoje bogate, acz nie do końca szczęśliwe dni?

Pierwsze, co przyszło mi na myśl po obejrzeniu pierwszego odcinka "Miłości" to cudowne, dopracowane w każdym calu dialogi. "Pokażę Tobie Twój pokój", "Zaskoczę Ciebie", "Masz na mnie tak wyrąbane, że to jakaś abstrakcja" - byłam pod ogromnym wrażeniem starannie dobieranych słów. Jak się później okazało, dialogi nie były pisane - aktorzy wymyślali je na bieżąco, co tylko pokazuje, jakimi sa profesjonalistami. Również gra aktorska jest tu na najwyższym poziomie. Czasami zapominam, że oglądam serial i czuję się, jakbym żyła razem z bohaterami w Warszawie i była tak samo bogata jak oni.
Podczas oglądania nawet na chwilę nie zapominamy o tym, że podstawowym produktem, który MUSI się znaleźć w lodówce każdego ceniącego się człowieka jest szampan. Szampana, ale tylko takiego prawdziwego, pijemy niezależnie od pory dnia. Dodatkowo zagryzamy go pomarańczami i ananasami. Twórcy serialu nie zapomnieli także o osobach, które z powodu diety nie mogą sobie pozwolić na takie szaleństwa. Justyna - aspirująca modelka - chcąc dbać o linię je musli z mlekiem. Prawdopodobnie nikt wcześniej nie wpadł na takie rozwiązanie, ale od czego mamy telewizję!
Z serialu wyniosłam jeszcze jedną ważną mądrość życiową - jeśli do klubu przychodzi była dziewczyna mojego chłopaka, to jest to bez sensu. Dobrze chociaż, że trzyma poziom i popija szampana, bo inaczej bezsensowność takiej sytuacji byłaby nie do zmierzenia.
Drugi odcinek także był pasjonujący, ale niestety nie w takim stopniu, co pierwszy. Justyna kupuje sukienkę za 5600 zł , o czym dowiaduje się na mieście, gdy nie może wypłacić pieniędzy z bankomatu (kto patrzy na cenę w sklepie?), Marcela jest zazdrosna o Monikę i czyta sms'y Janka. Sylwia ma już chyba dosyć abstrakcji, bo definitywnie, ale już naprawdę definitywnie zrywa z Gabronem. Jest mnóstwo emocji, zaciskanie zębów, zaparty dech oraz ciągłe popijanie szampana.

Nie mogę doczekać się trzeciego odcinka. Będę czekała niemal cały tydzień i wierzę, szczerze wierzę, że poziom serialu nie spadnie. Wysoko podniesiona poprzeczka zobowiązuje.
Miłego oglądania - tego życzę i sobie, i Wam.



wtorek, 30 lipca 2013

Szukać, nie szukać

Kilka miesięcy temu rozstałam się z (jak wtedy myślałam) Tym Jedynym. Lekko nie było, bo trochę ze sobą byliśmy, ale niecałe dwa miesiące minęły jak uznałam, że już mogę się zacząć spotykać z innymi - niezobowiązująco, po prostu na kawę i na rozmowę, wychodząc z założenia, że nieznajomi nie mogą być gorsi od znajomych. Rozmawiałam z moją koleżanką, żeby podsunęła mi w naszym małym mieście kogoś, kto będzie w moim typie, kto mi się spodoba fizycznie, kto będzie inteligentny, błyskotliwy, zaradny, miły, dowcipny, ambitny i kto się będzie starał. Ona wtedy powiedziała "o kochana, to nie u nas, tu takiego nie znajdziesz". I natychmiast zaczęła opowiadać o swoim Tym Jedynym, który jest kochany, troskliwy, taki zaradny i taki mądry, a jaki kulturalny i w ogóle wzór cnót i dobroci. "Czyli da się takiego u nas znaleźć" - pomyślałam. Koleżanka kontunuuje opowieść, że widują się codziennie i tylko czasem on wychodzi na jakąś imprezę z kolegami, bo wiadomo, trzeba trochę smyczy popuścić. Wiadomo. I ona doskonale wie, co on tam robi, ważne, że jest jej wierny, a że coś wciąga, to akurat nieistotny szczegół. Co?! Cały obraz idealnego Tego Jedynego mojej koleżanki uległ zmianie. Faktycznie, u nas takiego jak sobie wymarzyłam nie znajdę.
Inna koleżanka poznała mnie przypadkiem ze swoim kolegą, traf chciał, że akurat mu się spodobałam. Pomyślałam sobie - całkiem przystojny, ma jakieś cele życiowe, pasje, mówi do rzeczy, czemu nie? Napisał do mnie. Najpierw jedną wiadomość, potem drugą, a już nazajutrz spytał mnie, czy nie sądzę, że to może być coś na całe życie. Nie, nie sądzę i uciekłam w podskokach, zniechęcona do dalszych poszukiwań.
Powinnam była pamiętać starą życiową mądrość - jak szukasz, to nie znajdziesz. Akurat miałam sesję na uczelni, więc za dużo czasu na rozmyślania nie miałam.
Pewnego dnia zaprosił mnie na wesele mój kolega, dobry kolega, ale jednak kolega. Miałam obiekcje, ale pomyślałam, że w sumie należy mi się odrobina zabawy, bo ile można siedzieć i się uczyć, i zamartwiać. Od tamtej pory kolega nie jest kolegą, a kimś znacznie, znacznie więcej. Okazało się przypadkowo, że jest przystojny, inteligentny, błyskotliwy, zaradny, miły, dowcipny, ambitny, no i stara się jak mało kto. Okej, nie mieszka w moim mieście, ale to zupełnie nie ma znaczenia. Wiecie co? Nigdy nie szukajcie miłości, bo ona i tak nie przyjdzie. Ja musiałam odpuścić temat, a potem tylko dać szansę mężczyźnie, któremu naprawdę na mnie zależało. I jeszcze coś! Nigdy nie trzymajcie się relacji, która Was nie uszczęśliwia. Nie tłumaczcie sobie, że coś się zmieni, bo nic się nie zmieni i ja mogę Wam to powiedzieć pewna tego w stu procentach. Pamiętajcie także - jak gorzej być nie może, na pewno będzie lepiej.

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie,
szczęśliwa ja :)


poniedziałek, 17 czerwca 2013

A Ty wiesz, co chcesz w życiu robić?

"Wystarczy, że odpowiesz sobie na jedno (...) ważne pytanie:
co lubię w życiu robić. A potem zacznij to robić."

Czy ktokolwiek nie zna tych słów? Pamiętne słowa Laski z filmu "Chłopaki nie płaczą" mogą dać do myślenia albo i nie, jednak nie sposób się z nimi nie zgodzić. Korzystając z tego, że mam chwilę wolną (przerwa od nauki), opowiem trochę o tym, jakie są moje marzenia i plany, co robię, by je zrealizować oraz jak wyglądała moja droga aż do tej chwili.

Jako 5 letnia dziewczynka umiałam i uwielbiałam czytać. W zerówce dzieci się bawiły lalkami, klockami, a ja czytałam. W podstawówce pani od polskiego odkryła, że chyba jestem nienajgorsza w pisaniu i w recytowaniu wierszy, więc wysyłała mnie na różnego rodzaju konkursy, które albo wygrywałam, albo zdobywałam inne miejsce na podium. Rodzice pękali z dumy, a ja zaczęłam odczuwać, że w czymś jestem naprawdę dobra. W szóstej klasie już wiedziałam, że zawód księżniczki jest dość nierealny do zrealizowania, jednak zainteresowałam się dziennikarstwem - nie za bardzo, miałam w końcu 13 lat, nie korzystałam z internetu, a telewizję oglądałam rzadko. Imponowały mi jednak osoby, które z niesamowitą dokładnością i pasją opisują różne zdarzenia.
Do gimnazjum zapisałam się do klasy humanistyczno - dziennikarskiej, jednak taki profil nie został utworzony i wylądowałam w klasie matematyczno - informatycznej. Potraficie to sobie wyobrazić? Ok, nie miałam kłopotów z nauką, ale mnie to zupełnie nie interesowało! Na szczęście moja polonistka zorientowała się, że jestem tu przez pomyłkę i wzięła mnie pod swoje skrzydła. Nauczyła mnie pisać reportaże, felietony, zaczęła wysyłać na konkursy. Moim największym osiągnięciem w tamtym czasie było wygranie powiatowego konkursu na reportaż pod tytułem "W moich oczach, moim zdaniem". Po raz pierwszy popłakałam się ze szczęścia, bo zupełnie się nagrody nie spodziewałam. Myślę, że na całej drodze edukacji, to właśnie tej Pani mogę podziękować za uwierzenie we mnie, bo nauczyła mnie bardzo wiele i pokazała, że nie ma rzeczy niemożliwych.
W liceum już nie było tak kolorowo. Byłam w klasie humanistycznej, jednak moja wychowawczyni, także polonistka nie zaprzątała sobie głowy wyróżnianiem uczniów. Wszystkich ustawiła w jednym rzędzie i wszystkich mierzyła jedną miarą. Nie wierzyła w moje dotychczasowe osiągnięcia i niestety podcięła mi skrzydła. Przestałam wierzyć w swoje możliwości, przestałam pisać i uznałam, że chyba faktycznie nie różnię się niczym od wielu innych osób. Wtedy też uznałam, że dziennikarstwo to jednak zawód, o który naprawdę ciężko i że lepiej skupić się na czymś, co jest równie pasjonujące, a łatwiej dostępne. Padło na marketing.
W wakacje poszłam do pracy w jednej z firm logistycznych na staż. Do było coś koszmarnego, atmosfera okropna, spychotechnika na poziomie zaawansowanym, a jak wychodziłam z pokoju, czułam, że mnie pieką uszy. Nauczyłam się tam jednak obsługi programu SAP, co przydało mi się później. Tak więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Na studia dostałam się na SGGW w Warszawie na kierunek socjologia, co było moim świadomym wyborem. Możecie tu powiedzieć 'wow, ale przyszłościowe', ale ja naprawdę mam masę planów. Na pierwszym roku nie robiłam nic poza zdawaniem egzaminów - nie chciało mi się. Podobnie jak rok wcześniej, zaczęłam szukać pracy. I co się okazało? Praca jest? Jest! A gdzie? W magazynie! Nie satysfakcjonowało mnie to. Nie musiałam pracować, a chciałam sobie wyrobić cv. Zapytałam panią z agencji pracy, czy nie ma czegoś innego. Nie było, ale obiecała, że się odezwie. Odezwała się już następnego dnia, że jest praca w innej firmie logistycznej, widzi, że mam w cv wpisaną umiejętność obsługi SAPa i czy byłabym zainteresowana. Byłam! Tym razem praca okazała się wspaniała, ludzie znakomici i aż szkoda było się z nimi rozstawać, a musiałam - bo nadszedł październik. Na drugim roku nastąpił wielki wybuch ambicji. Wstąpiłam do Koła Naukowego Młodych Dyplomatów, zaczęłam działać w samorządzie wydziałowym i napisałam artykuł do publikacji. Jakby tego było mało - dostałam się na praktyki do działu marketingu i komunikacji społecznej w jednej z firm kurierskich. Odbyłam także trzy szkolenia organizowane przez moją uczelnię. Wreszcie poczułam, że coś się dzieje, że rozwijam skrzydła i utwierdziłam się w przekonaniu, że marketing to moja życiowa miłość, że właśnie tym się chcę zajmować. Choć pracy było mnóstwo i właściwie prawie wszystko "na wczoraj", to możecie mi uwierzyć, że każdego dnia budziłam się z uśmiechem na ustach. Teraz szukam innej pracy, rozsyłam swoje cv wszędzie tam, gdzie widnieje słowo "marketing", "e-commerce" i gdzie mam odpowiednie kwalifikacje. To dopiero początek mojej drogi i wiem, że nie będzie łatwo, jednak chcę zajmować się tym, co marzy mi się już od dawna. Piszę tutaj, bo chcę rozwinąć swój warsztat. A w przyszłości? Po wakacjach chcę się zapisać na kurs języka hiszpańskiego. Jeśli uda mi się pracować w moim wymarzonym od dziecka zawodzie, chcę podróżować. Nowy Jork, Irlandia, Amsterdam, Londyn, Włochy, Hiszpania - to tylko kilka miejsc, które chcę zwiedzić. I wiecie co? Jestem pewna, że mi się uda. Sukces odnoszą ci, którzy mają marzenia i odwagę i je realizować, a ja jestem bardzo zdeterminowana.

Z tego co widzę, to mój najdłuższy tekst, więc mam nadzieję, że nie zaśniecie w trakcie czytania. Wierzę także, że zmotywuje Was on do walki. Nie mówię tu o dążeniu do celu po trupach, ale o ciągłej pracy, często ciężkiej, ale zmierzającej w jednym, konkretnym kierunku.
Trzymam za Was kciuki, a Wy trzymajcie za mnie! :)


Ja i sesja






Jak widzicie, mój kot pomaga mi w nauce :)

niedziela, 16 czerwca 2013

Sesja jak zawsze zaskoczyła studentów

Chyba każdy student wie o czym mówię - jesteśmy w czasie niezwykle bolesnym, pełnym wyrzeczeń, bólu, cierpienia, okraszonym całą masą nieprzespanych nocy. Wiedzieliśmy, że tak będzie? Oczywiście. Jesteśmy zaskoczeni, że tak się stało? Jak najbardziej! Co semestr zadaję sobie pytanie, jak to możliwe, że znów nie spodziewałam się sesji w czasie, kiedy powinna ona być. Co ciekawe, zawsze pojawia się to samo zdanie "w przyszłym semestrze bardziej się przyłożę do nauki i usiądę do niej wcześniej". Nieprawda, zawsze siadam na ostatnią chwilę, a moje cierpienie nie zna granic. Co można wtedy zrobić? Istnieje wiele sposobów na przetrwanie sesji. 

1) Nauka, pochłanianie maksymalnej ilości wiedzy bez snu, bez odpoczynku, bez siedzenia na fejsie, bez sensu. Pijemy hektolitry kawy, łykamy jakieś tableki z magnezem, jemy orzeszki na poprawienie koncentracji (akurat...). Po takim naukowym maratonie idziemy wreszcie spać, budzimy się rano i oczywiście nic nie pamiętamy. Nauka poszła w las. 
2) Pobieramy wszystkie notatki od osób z roku, a najchętniej od tych, którzy są w top 3 studentów. Przeglądamy je, tworzymy specjalny folder dla nich. W końcu dochodzimy do wniosku, że jest tego za dużo i zostawiamy temat w spokoju.
3) Pobieramy wszystkie notatki od osób z roku, a najchętniej od tych, którzy są w top 3 studentów (schemat znany), wklejamy do worda, tworzymy kolumny, zmniejszamy czcionkę i korzystamy z dobrodziejstw drukarni. 
4) Widzimy jak dużo jest materiału, zdajemy sobie sprawę z tego, że nie da rady tego wszystkiego ogarnąć, więc łykamy wszystkiego po trochu. Oczywiście nic nam to nie daje, bo na egzaminie trafią się wszystkie zagadnienia, tylko nie te, których się nauczyliśmy.
5) Uczymy się na jeden egzamin, ale tak naprawdę, porządnie. Dostajemy z niego 3, bo w pytaniach otwartych lepsze odpowiedzi miały osoby czerpiące wiedzę z wikipedii (na bieżąco).

Z pewnością sposobów jest więcej, przedstawiłam jednak tylko te, które w tej chwili przychodzą mi do głowy. 

Wybaczcie, że tyle nie pisałam - uczyłam się do zaliczeń.
Napisałam, bo zaczęła mi się sesja, rozumiecie.

Miłej nauki i powodzenia przy zaliczaniu! :)



sobota, 11 maja 2013

Możesz na mnie liczyć


"Powiedział mi - rzekł Mieszek - przysłowie niedźwiedzie:

Że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie".
Cytat z wiersza Adama Mickiewicza "Przyjaciele" zna już chyba każdy. To słowa, które powtarza sobie wiele osób, bo- jak się okazuje- w potrzebie często opuszczają nas osoby, na które bardzo liczyliśmy. Sama się przekonałam, że póki jest wesoło, to jesteśmy otoczeni całym mnóstwem bliskich osób. Gdy tylko jednak pojawiają się problemy i chęć zwyczajnego wygadania się, nie ma nikogo. Naprawdę nikogo. Da się z tym oczywiście jakoś oswoić, ale pierwsza chwila, gdy okazuje się, że przyjaciele niekoniecznie są przyjaciółmi, jest bardzo przykra.
Zastanawiam się, czy w dzisiejszych czasach tak naprawdę w ogóle istnieje coś takiego, jak taka prawdziwa przyjaźń, bezwarunkowa, po prostu ciepła. Żyjemy szybko, bardzo intensywnie, najpierw szkoła, potem studia i szalony czas nauki na ostatnią chwilę oraz szalonych imprez, a potem praca. Myślimy o sobie i nie skupiamy się zbytnio na tym, co będzie, jeśli wydarzy się coś złego. 
Kolejna mądrość- umiesz liczyć, licz na siebie. Tak naprawdę życie jest w naszych rękach i my sami wiemy najlepiej, czego potrzebujemy, jak dość do tego, czego chcemy i sami powinniśmy o siebie walczyć. Życie pokazuje, że często nasi przyjaciele nie mają skrupułów, by po trupach dążyć do wyznaczonych przez siebie celów. Musimy mieć silny pancerz, by nie załamywać się, gdy ktoś bliski nas rozczaruje.

Ta ponura część mogła zasugerować Wam, że nie ma prawdziwej przyjaźni na świecie. Choć sama się zawiodłam, to jestem pewna, że z przyjaciółmi jest jak z miłością- gdzieś na nas czekają.

Jeśli jest Wam smutno, zawiedliście się na kimś, nie macie z kim pogadać- piszcie! No i zawsze myślcie, że takie sytuacje tylko Was hartują.

Pozdrawiam cieplutko :)




sobota, 4 maja 2013

Dbajmy o to, co mamy!

Co przynosi nam radość? Dla jednych jest to udany związek, dla innych pasjonująca praca, dla kogoś innego to może być życie pełne podróży lub zdrowe dzieci. Czymkolwiek by nie była ta "szczęściodajna" rzecz, staramy się robić w życiu wszystko, by ją osiągnąć.

Naprawdę?

Otóż nie. Często myślimy, że jakoś to będzie. My sobie będziemy marzyć, a te marzenia same się będą spełniały. Nie bierzemy pod uwagę, że szczęściu trzeba pomagać, a wszelkie okazje, które mogą nam pomóc coś osiągnąć, trzeba wykorzystywać. Prosty przykład z uczelni- 50 osób miało okazję dokonać publikacji tekstów naukowych dotyczących ich zainteresowań. Ile osób nadesłało swoje prace? 15. Należy spytać, o co chodzi? Czy szansa publikacji w tak młodym wieku nie jest szczególnym wyróżnieniem? Czy nie powinno się wykorzystywać szansy? Moim zdaniem tak, ich zdaniem- nie.
Są też takie osoby, które świeżo po maturze zrezygnowały z dalszej edukacji i postanowiły pracować. Plan jest? Tak! Praca? Nie! Takie właśnie osoby siedzą w domu, oglądają telewizję, wychodzą na piwko i czekają na wymarzoną pracę. Na studia nie pójdą, bo a nuż się trafi posada, jakiś lukratywny kontrakt- no cuda na kiju. Przychodzi taki moment, że nie wiadomo już co ze swoim życiem zrobić, bo wszelkie szanse przepadły, a młodym się już drugi raz nie będzie.
Szczerze żal mi jest ludzi, którzy całe dnie spędzają na ławce w parku, na rynku, gdzieś przy piwie, codziennie w tych samych ubraniach, codziennie w tym samym miejscu. Jakby wszelkie perspektywy odeszły już na zawsze. A marzenia? Marzyć już nie ma o czym, bo po co?
Moja znajoma jest w bardzo szczęśliwym związku. Właściwie szczęśliwym chyba tylko dla niej, bo on ma chyba coraz mniej powodu do uśmiechu. Dziewczyna jest naprawdę z piekła rodem. Dostaje kwiaty (za mało/ nie te, co trzeba/ zbyt czerwone), jest zabierana do kina (kiepski film/ za dużo ludzi/ za drogi popcorn), a nawet wyciągana na spacer (ahh te szpilki/ za zimno/ za dużo ludzi). Chłopak się stara jak może, a jej ciągle coś nie pasuje. Raz ją nawet spytałam- czy ty go kochasz? Tak, ona go kocha, ona jest z nim szczęśliwa, ale "facetów trzeba trzymać krótko". Nie, nie trzeba. Wystarczy okazać trochę uczucia i też się starać. Jeżeli się kogoś kocha, to trzeba zrobić wszystko, by uczucie kwitło, a nie starać się je zabić.

Nie wiem, co więcej mogę dodać. Starajmy się o to, by to, co nas uszczęśliwia rosło w siłę. Dbajmy o to, by nasza przyszłość wyglądała jak najlepiej, nie spoczywajmy na laurach i nie poddawajmy się! Nasze życie jest w naszych rękach. Jeśli kogoś kochajmy- pokażmy to, jeśli coś nas pasjonuje- rozwijajmy tę pasję. Kiedyś może być za późno.



wtorek, 23 kwietnia 2013

Ponarzekam!

Lubimy narzekać, prawda? Czym byłoby nasze życie bez narzekania, bez wyrażania dezaprobaty, bez pokazywania, jak bardzo nam coś nie pasuje. 
Prosty przykład ze szkoły- w środę kolokwium. Ale jak to kolokwium w środę? Przecież się nie nauczymy, przecież za dużo materiału, wreszcie- nie chce nam się. W porządku. W takim razie zamiast kolokwium, zróbcie pracę na podstawie książki, tam jest wszystko ładnie opisane, po prostu napiszcie pracę na wzór tego, co przeczytacie. ALE JAK TO?! Nie wiemy jak. Za dużo czytania. Za słabo wyjaśnione. Tu nasuwa się najcięższy argument, z którym ciężko walczyć- nie chce nam się. A więc co wam się chce, drodzy studenci? Nic. Tak naprawdę do wszystko da się zrobić, wszystkiego da się nauczyć, ale po prostu lubimy ponarzekać- taka jest odpowiedź. Zawsze uważamy, że narzekaniem uda nam się przeforsować nasze leniwe zamiary. 
Jedne z najciekawszych przykładów narzekania można jednak usłyszeć w środkach komunikacji miejskiej. Tam można spotkać cały zbiór marud. Właściwie to jeden pan mnie zainspirował do napisania czegoś na temat powszechnie panującego malkontenctwa. Przedstawię pewną sytuację, żebyście wiedzieli o czym mówię. Siedzimy w autobusie- na przeciwko mnie jakaś kobieta, koło niej dziecko, a na przeciwko dziecka, czyli koło mnie siedzi starszy pan. W pewnym momencie kobieta się reflektuje, że grzejniki są dość gorące, więc odsuwa od nich swoje siatki z zakupami. I tu wywiązuje się ciekawy dialog między tą panią a starszym panem:
Pan: Ciepło, a grzeją te grzejniki.
Pani: No właśnie.
Pan: I jak tu ma być...
Pani (przerywając Panu): Jak tu się mają ludzie nie pochorować przy skokach temperatur?
Pan:... Jak tu ma być normalnie w tym kraju?
Co? O co chodzi? Co grzejnik ma do sytuacji "w tym kraju"? Pani nic nie odpowiedziała, myślę, że była tak samo zaskoczona odpowiedzią swojego rozmówcy, co ja. Jaki z tego wniosek? Jeśli coś Ci się nie podoba, znajdź jakąkolwiek okazję, by na to ponarzekać. 
Przynajmniej raz w tygodniu przyjdź do wybranego ośrodka zdrowia, żeby ponarzekać na swój "krytyczny" stan zdrowia- koniecznie tak, żeby wszyscy słyszeli, jak Ci jest ciężko.
Jeśli dostajesz zaproszenie na imprezę, na którą nie przychodzisz, bo Ci się nie chce, a potem okazuje się, że były na niej same ważne osobistości, nie bij się w pierś. Narzekaj, że nie dostałeś zaproszenia i że ogólnie nieprzyjemnie ta cała sytuacja wygląda. 
Narzekaj, że nie możesz schudnąć, ale nie przerywaj jedzenia kalorycznych posiłków.
Narzekaj, że jest za gorąco, ale jak się ochłodzi, nie zapomnij wspomnieć, że jest za zimno. 
Za słodko/ za gorzko/ za słono. Za długie/ za krótkie. 
Wiem, że najprościej jest ponarzekać na otaczający nas świat, ale czy nie lepiej wziąć los w swoje ręce i próbować zmienić to, co nas denerwuje? Nie mamy nic do stracenia, a możemy na tym tylko zyskać.

Cieszę się, że mogłam ponarzekać.


Uśmiechnij się do świata, a świat uśmiechnie się do Ciebie. :)


Strona główna